Relacje z wyjazdu do Grecji czas zacząć! Ostatnimi czasem miałem okazję odwiedzić krainę Zeusa, a o miejscach, które zobaczyłem, będę systematycznie pisał na blogu. Na sam początek jednak słów kilka o podróży do Hellady – najbardziej męczącym punkcie wycieczki. Jakie przygody spotkały mnie na prawie 1500 kilometrowej trasie w jedną stronę? Czy droga ta może być ciekawa? Zapraszam do lektury.
Zarówno w jedną, jak i drugą stronę trasa przebiegała tak samo. Do Grecji z Polski jechaliśmy przez Słowację, Węgry, Serbię oraz Macedonię. Łącznie wychodzi to prawie 1500 kilometrów w jedną stronę. Nikogo więc dziwić nie powinien mój brak entuzjazmu na myśl o spędzeniu w optymistycznym wariancie minimum doby w autokarze…
Zresztą, nadzieję o szybkim i w miarę bezbolesnym przejeździe jeszcze w Polsce legły w gruzach. Po godzinie jazdy okazało się, że nasz środek transportu wymaga naprawy, która trwała… trzy godziny. Niezbyt pożądana przerwa zastała nas w granicznym Chyżnem, na miejscowym BP. Szczęście w nieszczęściu, że właśnie tam, bo obok stacji znajdowała się placówka agroturystyczna i mini zoo z sarnami, baranami, alpakami, co było formą rozrywki podczas nużącego czekania. Godziny dłużyły się, i dłużyły, na domiar złego przypiekające słońce dawało się we znaki… W końcu jednak usterka została naprawiona i mogliśmy ruszyć dalej.
Po chwili przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się na Słowacji. Przejazd przez ten kraj wynagrodził nam czas na wymuszonym postoju – za oknami rozpościerały się widoki na góry, podświetlone blaskiem zachodzącego słońca. Na naszej trasie znajdował się m.in. Narodowy Parki Niskich Tatr, który ze swoimi stacjami narciarskimi przypominał alpejskie kurorty. Niestety, były i także mniej zachwycające krajobrazy szarej rzeczywistości w większych miastach. Szczególnie w pamięć zapadła mi sytuacja, którą dostrzegłem przy torach kolejowych w Zwoleniu, gdzie przy zrujnowanym budynku, w morzu brudu i śmieci, gromadził tłum Cyganów. Przypomniały mi się wówczas opisy osiedla Lunik IX w Koszycach z książki Weroniki Gogoli pt. Ufo nad Bratysławą…
Po kolejnych, niezbyt przyjemnych incydentach z ciepłym posiłkiem (pracownicy restauracji pomylili się i zarezerwowane wcześniej dla nas dania wydali innej grupie), znaleźliśmy się w kolejnym państwie – na Węgrzech. Z racji nocnego przejazdu, nie miałem okazji doświadczyć jego uroku. I choć osobiście nic nie mam do tego kraju, wręcz przeciwnie interesują mnie jego losy, zarówno w przeszłości, jak i teraźniejszości, to akurat z tej trasy pozostawił on u mnie niekoniecznie miłe wspomnienia…
I dochodzimy tu do jednego najbardziej nieprzyjemnych punktów na drodze. Mowa o przejściu granicznym pomiędzy Węgrami, a Serbią. Przekraczaliśmy my je dwukrotnie, z jednej strony przy podróży do Grecji, z drugiej w trakcie powrotu. Łącznie na tych przejazdach straciliśmy około siedmiu godzin. I choć w naszym przypadku kontrola obyła się na spokojnie, to wiele osób przekraczających tamtego dnia granice nie miała aż tyle szczęścia. Kilkukilometrowe korki, żmudne i długie kontrole, rozkręcane samochody, złośliwe zachowania madziarskich celników, którzy w przypadku protestów jeszcze bardziej utrudniali sprawę… Po tym, co się tam działo, doceniam, że Polska jest w strefie Schengen…
Po wydarzeniach na granicy wjechaliśmy do Serbii, przez którą czekał nas najdłuższy, prawie pięciogodzinny tranzyt. Przed przejazdem warto wcześniej pobrać sobie muzykę, podcasty czy filmy, ponieważ ceny roamingu w tym państwie są wysokie i jeśli się o tym zapomni, można znacznie uszczuplić swój portfel. W samym kraju poczuć, choć jedynie przez szyby autokary, poczuć można było atmosferę Bałkanów. Pola uprawne, ludzie pracujący na roli, typowe dla tych terenów zabudowania w wioskach, a w tle góry – taki krajobraz rozciągał się na przestrzeni kilkuset kilometrów.
W trakcie przejazdu mijaliśmy najważniejsze miasta: Nowy Sad, Nisz, Belgrad… Wyjątkowo pięknie prezentowała się stolica, obok której jechaliśmy akurat podczas zachodu słońca. Od wybuchu konfliktu na Ukrainie Serbia nie kojarzy się pozytywnie, ze względu na bliskie stosunki z Rosją. Owoce tych relacji widać gołym okiem, gdyż co chwila mija się stacje benzynowe firmowane logiem Gazpromu…
Im bliżej było granicy, tym krajobraz się zmieniał, stawało się coraz bardziej górzyście. Na horyzoncie pojawiać zaczęły się też nietypowe, białe wieże… Były to minarety, których mnogość w tych terenach robiła wrażenie.
W takich okolicznościach wjechaliśmy do ostatniego przed Grecją państwa – Macedonii. Zrobiła ona na mnie pozytywne wrażenie. Góry, pola, kaniony – nie sądziłem, że kraj ten ma widokowo tyle do zaoferowania. Tereny zabudowane niestety nie mają się już tak dobrze. Wioski i miasteczka zza okien wydawały się opustoszałe, biedne. Nawet największa stacja benzynowa na głównej drodze, Shell, świeciła pustkami. Jedynie Skopje z daleka wydawało się na bardziej zurbanizowane.
I nareszcie, po wielu godzinach jazdy, na horyzoncie dostrzegłem charakterystyczną, niebieską – białą flagę, informującą, że lada moment wjedziemy do ostatniego punktu na trasie – Grecji. Hellada zgotowała nam, dosłownie, gorące przywitanie, bo w miejscu pierwszego postoju panowała temperatura trzydziestu sześciu stopni. Dziwne było jej odczuwanie przy ciepłym, porywistym wietrze. Zaraz potem i Zeus najwyraźniej postanowił po raz pierwszy się nam przedstawić, bo rozpętała się burza, a na niebie błyskało. Szczęśliwie jednak, udało się dotrzeć do hotelu pod samym Olimpem, gdzie spędzić mieliśmy następne 10 dni.
Trasa, choć długa, męcząca, z wieloma niespodziankami, niekoniecznie przyjemnymi, pokazała wiele nowych miejsc. Niektóre mnie zaskoczyły, inne zafascynowały, były i te inspirujące. Koniec końców jednak ważne, że podróż dobiegła końca i rozpoczęła się nowa przygoda, w nowym, przepięknym kraju, ale o tym pisać będę już w kolejnych postach.
Komentarze
Prześlij komentarz